| Źródło: foto: wikimedia
Terroryści pilnie poszukiwani
W piątek kilkoma miastami w Polsce wstrząsnęły alarmy bombowe. Na szczęście okazały się fałszywe. Z zasady nie należy o fałszywych alarmach bombowych informować. Ich sprawcom właśnie o to chodzi, by siać przestrach i panikę, by napawać się krótkotrwałą sławą, gdy telewizja pokazuje wystraszonych ludzi i sparaliżowane centra handlowe, sądy czy inne instytucje publiczne.
W ostatni piątek ta zasada niestety została złamana. Zapewne dlatego, że alarmy bombowe zostały wywołane w kilku różnych miastach. Niestety do siania paniki przyłączyły się nawet media publiczne, jak choćby Polskie Radio. A przecież właśnie o to autorom tych alarmów chodziło. Żeby o tym mówiono. Nie damy im satysfakcji. Nie będziemy wymieniać miejsc, gdzie rzekomo miały zostać podłożone bomby.
Na razie mamy jednego prawdziwego terrorystę. Jest nim student z Wrocławia. Kilka dni temu został zatrzymany. Wcześniej podłożył bombę w autobusie komunikacji miejskiej, właśnie we Wrocławiu. Do tragedii nie doszło tylko dlatego, że nie miał doświadczenia w konstruowaniu ładunków wybuchowych z opóźnionym zapłonem
Bomba, którą skonstruował, potocznie nazywana jest bombą szybkowarową. To konstrukcja niezwykle "modna" w Indiach i Pakistanie, gdzie szybkowary są niezwykle popularne. Zasada jej działania polega na wytworzeniu niezwykle wysokiego ciśnienia wewnątrz naczynia. Tego typu bomb użyto do jednego z najbardziej tragicznych zamachów w najnowszych dziejach Indii. W 2006 r. 7 takich ładunków podłożono w pociągach ekspresowych. Zginęło wówczas około 190 osób, a blisko 800 zostało rannych. Z jednego z wagonów zostały tylko drzwi.
Bomb szybkowarowych użyli również bracia C. (nie wymienimy ich nazwisk, by nie przysparzać im niechlubnej sławy), którzy chcieli doprowadzić do masakry podczas maratonu w Bostonie. Ich bomby zraniły aż 264 osoby, a 3 zabiły
Ta podłożona we wrocławskim autobusie była równie groźna. Zabić miała nie tylko falą uderzeniową. Jej wnętrze było wypełnione śrubami, które miały masakrować ludzi. Dobrze skonstruowana bomba razi takimi pociskami na odległość 250 m. Na szczęście ta we Wrocławiu, zamiast eksplodować, zaczęła się najpierw palić. Kierowca zdążył ją wynieść z autobusu na zewnątrz.
Nie sposób nie zauważyć pewnej prawidłowości. Akt terroru we Wrocławiu nastąpił po iluś tygodniach przekonywania nas przez rządzących, że Polska jest bardzo zagrożona terrorem i trzeba specjalnych aktów prawnych, by temu zagrożeniu zaradzić. Z kolei fałszywe alarmy bombowe nastąpiły kilka dni po zatrzymaniu zamachowca z Wrocławia. Kłania się stare mądre polskie przysłowie: "Nie wywołuj wilka z lasu"
Jak dotąd, w całej historii III RP, do żadnego zamachu terrorystycznego nie doszło. Za wyjątkiem tego z 2010 r., na biuro europosła PiS Janusza Lewandowskiego w Łodzi, gdzie mieszkaniec Częstochowy zabił nożem jedną osobę, a drugą ciężko ranił. Również i wówczas ten atak był wywołany niemądrymi wypowiedziami polityków. Poprzedziła go bardzo agresywna retoryka przedstawicieli dwóch głównych polskich partii.
Pomijając tamten tragiczny incydent Polska ma tylko jednego znanego terrorystę. Jest nim krakowski naukowiec Brunon K., który żadnego zamachu nie dokonał, a jedynie o nim roił. Marzył, by zdalnie doprowadzić w pobliże parlamentu transporter opancerzony, wypełniony po brzegi materiałem wybuchowym. W dodatku rojenia Brunona K. były kontrolowane od samego początku przez ABW.
Czy to oznacza, że w przeszłości żadnego zagrożenia nie było? Tego nie wiemy. I tak powinno pozostać. Im mniej się na ten temat mówi, tym bardziej zniechęca się do działania terrorystów. Prawdziwych i udawanych. Nie ma rozgłosu, nie ma sławy, nie ma zamachów. To proste. Choć pierwszy skuteczny akt terroru zmieni wszystko. Oby do niego nie doszło.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj